Stolicę Tajlandii odwiedziłam początkiem października 2014 roku podczas wyprawy do Azji. Dziś, po ponad roku przeglądam zdjęcia i swoje zapiski w poszukiwaniu wspomnień. By zbudować „suchą masę” – przypomnieć sobie nazwy świątyń, targów i innych wartych odwiedzenia miejsc i atrakcji – jeżdżę palcem po mapie i czytam blogi innych osób. I czuję ścisk w żołądku. Uświadamiam sobie, że tak mało Bangkoku „liznęłam”podczas, bądź co bądź, czterodniowego pobytu.
Moje pierwsze wspomnienie po przylocie do Tajlandii, to uderzenie gorąca na lotnisku Suvanabhumi. Po prawie 21 godzinach podróży i weselu kuzynki poprzedzającym nasz wyjazd, wylądowaliśmy o 8 rano czasu miejscowego, wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy 40km do miasta pod adres wskazanego hotelu przy turystycznej ulicy Khao San Road, której nazwa oznacza zmielony ryż. O ile przed laty było to miejsce spotkań prawdziwych backpackerów – dziś niestety sama sobą stanowi taką właśnie breję.
Po przyjeździe do przyzwoitego hotelu, rozłożyliśmy się wygodnie na typowych dla Tajlandii łożach, stanowiących twardy materac na niskim drewnianym stelażu, wychodzącym sporo poza obręb materaca (uwaga na kolana, sic!). Z nadmiaru wrażeń, zmęczenia i tego upału na chwilę przysnęliśmy. Chwila okazała się godziną a obudził mnie niezwykły szum dobiegający zza drewnianych żaluzji pełniących rolę szyb – złożyłam je i zobaczyłam, że nasze okno wybiega idealnie pod wodospadem albo po prostu ktoś wylewa wodę z basenu na dachu hotelu, gdyż lało, nawet nie jak z cebra, lało tak jakby stanąć pod strumieniem bieżącej wody. Pierwszy raz w życiu coś takiego widziałam. Pobudziłam towarzyszy. Brat postanowił przerzucić się na drugi boczek a my z Dorotą pobiegłyśmy na dwór, zobaczyć to na własne oczy. Nim dobiegłyśmy do wyjścia, ulewa ustała. Na ulicy woda sięgała kostek, ale bardzo szybko odpływała kanalizacją. Straganiarki zaczęły odkrywać swoje majątki spod folii ochronnej, wysunęły się wózki z jadłem, muzyka, w postaci hitów radia eska, zaczęła znowu grać, na ulicę wybiegły z powrotem przepiękne dziewczyny (albo chłopcy) namawiające na wieczorne pokazy lady boysów, ping pong show, proponujące dozę laughing gazu, tuktukarze namawiający na przejażdżkę… Ten gorąc, wrzask, zapach potraw, David Guetta z radia, tłok…
Nagle wszystko zaczęło się zacieśniać wokół mojej głowy jak obręcz. Postanowiłyśmy z Dorotą ulotnić się z tłocznej ulicy i przejść kawałek po najbliższym sąsiedztwie. Akompaniowali nam oczywiście tuktukarze proponujący podwózkę, cierpliwie ich spławiałyśmy. Minęłyśmy McDonalds, 7Eleven z reklamami Magnuma na witrynie. Nie minęło parę minut, jak niebo znów zrobiło się ciemno granotowe i gdy nie zdążyłam policzyć nawet do trzech – lunęło. Tak samo jak chwilę wcześniej. Ukryłyśmy się pod parasolem budki z pad thaiem. Postanowiłyśmy od razu się poczęstować miejscowym specjałem. Sympatyczna Tajka, wręcz czarowała nad tym padem, doskrobując makaron, dolewając jajka i dodając smakowite dodatki. Wzięłyśmy trzy duże porcje na wynos w przyzwoitej cenie 50 bathów za jedną (5zł) i w tym deszczu biegiem wróciłyśmy do hotelu, wyżymając w bramie ubrania z wody.
Na zapach smacznego dania obudził się i Bartek. Posililiśmy się i postanowiliśmy działać. Szybki prysznic, przechadzka po hotelu, krótka wizyta na dachu, by zobaczyć panoramę miasta i basen, w którym mieliśmy zamiar pławić się pół nocy, sprawdzenie baterii w aparatach i jazda na miasto.
WIELKI PAŁAC KRÓLEWSKI
Pogoda nam dopisywała. Tego dnia nie spadła już ani jedna kropla deszczu, zamiast tego świeciło palące słońce, w mgnieniu oka susząc moje ubranie. Trzymając się bocznych dróżek poszliśmy na wschód trafiając na olbrzymie rondo Pomnika Demokracji.
Trzaskając fotę za fotą m.in. przy uformowanym w szereg idących słoni żywopłocie, zaszliśmy pod bramy Wielkiego Pałacu Królewskiego. Nie omieszkałabym tam nie wejść. Moi towarzysze zwiedzali to miejsce przed niecałym rokiem, w dodatku odwiedzili Bangkok podczas Święta Wody i nie musieli płacić za biletu wstępu. Mnie ten bilet zakosztował 500 bathów, czyli 50 zł. Buddyści odwiedzają świątynie oczywiście bez uiszczenia opłaty. Już przy wejściu należało udać się do szatni by wypożyczonym za kaucję w wysokości 200 bh (20zł) strojem przykryć nogi i ramiona. Wybudowany w XVIII w. kompleks, służył do XX w. jako oficjalna rezydencja króla Tajlandii. Wschodnią jego granicę stanowi rzeka Menam, natomiast pozostałych stron strzeże wysoki mur obronny o łącznej długości prawie 2 km. Najważniejszym budynkiem dla Buddystów na terenie całego kompleksu pozstaje Wat Phra Kaew, Świątynia Szmaragdowego Buddy. Mieści wiele drogocennych posągów Buddy, odlanych w złocie, i bogato zdobionych. Najcenniejszym i górującym nad nimi pozostaje jednak Szmaragdowy Budda, naturalnych rozmiarów figura odlana w szczerym złocie. Nie można jej fotografować. Budda do tego jest rzeźbiony i zdobiony kosztownymi kamieniami, a podłoga prowadząca do figury w całości pokryta jest płatkami srebra, ściany natomiast przedstawiają sceny z życia Buddy.
Bardzo zainteresowała mnie makieta przedstawiająca Świątynię Angkor Wat, którą odwiedziliśmy później podczas pobytu w Siem Reap w Kambodży.
Bogate zdobienia, zadbanie o każdy szczegół, wszystko w złocie, srebrze i wysadzane drogimi kamieniami. Niby taki przepych ale mnie osobiście „rażą” nasze europejskie budowle epoki baroku.
REJS KANAŁAMI THONBURI
Przy wyjściu czekali na mnie już moi towarzysze. Udaliśmy się spacerkiem właściwie bez celu po prostu przed siebie. Tuż za bramą, przy straganie z wachlarzykami (w końcu był ukrop!) zahaczył nas pan proponujący przejażdżkę kanałami Thonburi jego łodzią. Czemu by nie?! Dwa razy nie musiał nam powtarzać 🙂
Zadziwiające jak ten niski, krępy pan szybko potrafił się poruszać. Po paru minutach marszu znaleźliśmy się w przystani nad kanałem. Może „przystań” to za dużo powiedziane, bo łodzie parkują przy nabrzeżu po prostu gdzie się tylko da. Po kolei wsiedliśmy na wąską, długorufową, drewnianą łódź, nasz przewodnik odpalił ryczący silnik i popłynęliśmy.
Po drodze mijaliśmy domki na palach, wcale nie dziwne, że Bangkok jest niekiedy nazywany „Wenecją Wschodu”. Nasz kapitan zwrócił naszą uwagę na wielkie „coś”, co przepłynęło obok naszej łodzi. Była to jakaś ogromna jaszczurka, sprawiająca jednak wrażenie przerażonej bardziej jak my.
Zatrzymała nas starsza pani oferująca kupno artykułów ze swojej łódki. Wzięliśmy po puszce coli (tylko to było szczelnie zamknięte :)), a kobiecinka namówiła nas na zakup piwa dla naszego kapitana. Oczywiście nie pytaliśmy o ceny i jak na końcu transakcji się okazało, słono zapłaciliśmy za nasze napoje, a staruszcze nie w smak było się targować.
Mijane przez nas domki były, powiedzmy, bardzo zróżnicowane, niektóre ledwo trzymające się kupy, pozbijane dosłownie z czego się da, a niektóre wręcz jak kolonialne budowle. Tyle że na wodzie.
Gdy wpłynęliśmy do dzielnicy Thonburi, widok tych pierwszych przeważał. Jest to uboga część Bangkoku, która właściwie niedawno bo w latach 70 ubiegłego stulecia stała się częścią miasta, a przedtem stanowiąca odrębne miasto. Co ciekawe jej oryginalna nazwa to właśnie Bang Kok, czyli wioska dzikiej śliwy. Przed laty miejsce to było stolicą Tajlandii.
Czytając później wspomnienia innych podróżników, wydaje mi się, że trafiliśmy na przewodnika „wolnego strzelca”, niezrzeszonego w żadnym turystycznym „konsorcjum”. Sam nas zaczepił na ulicy, sam zaprowadził do łodzi, na nią wsadził i sam nią kierował. Nauczona doświadczeniem przywiezionym z Azji wiem, że takie „fakultatywne” atrakcje turystyczne są tam niczym linia produkcyjna i zatrudniają też tyle samo osób co przy produkcji liniowej. Jedna osoba werbuje, druga kasuje, trzecia wsadza na łódź, czwarta łodzią prowadzi a piąta jest przewodnikiem. A kolejne mija się „przypadkiem”, a to pani z nawodnym straganem, a to przypadkowy pan na łódce z małpką itd. Oczywiście, każdemu należy dać zarobić naszym kosztem 🙂
Naszą trójkę około godzinna przejażdżka kosztowała zaledwie 800 bathów, czyli 80 zł. Byliśmy na łodzi sami, mijaliśmy po drodze łódki nieco większe, ale i pełne w turystów z nikonami przy oku.
WAT ARUN I WAT PHO
Wysiedliśmy zaraz przy Wat Arun, bodaj najbardziej charakterystycznej dla Tajlandiibudowli. Świątynia Świtu, jest jedną z najstarszych tajskich budowli. Sama jej obecność na zachodnim brzegu Menamu świadczy o tym, że to tu była oniegdyś stolica kraju. Wejście do obiektu jest płatne (le była to bodajże równowartość 3 czy 5 zł), również tu należy przykryć nogi i ramiona – przed wejściem działa wypożyczalnia chust – kaucja wynosi 200 bathów. Świątynia zapiera dech w piersiach.
Na początek sam jej widok jeszcze z przeciwległego brzegu, potem z łódki, czy promu, w końcu, gdy stoisz przed nią samą, potem strome schody, które należy pokonać by wspiąć się na taras wokół głównej wieży, tzw. prangu na wysokość około 80 m by podziwiać wierzchołki pozostałych czterech wież oraz panoramę całego Bangkoku.
Ściany świątyni są zdobione tłuczoną porcelaną pochodzącą z Chin. Również i ta budowla jest bogata w szczegóły, pełno na niej i na całym placu posągów, symboli religijnych. Warto zaczekać tu aż do zachodu Słońca. Widok znany z pocztówek, jest niezapomniany. Niestety nie widziałam jej skąpanej w brzasku poranka. Musi wyglądać równie zachwycająco. Na pewno jej nazwa, Świątynia Świtu, stąd właśnie się wzięła.
Zaraz przy wyjściu ze terenu Świątyni zakupiliśmy chleb w celu karmienia olbrzymich sumów z rzeki zaraz przy porcie dla przeprawy wodnej na drugi brzeg rzeki. Gdy tylko pojawiliśmy się na pomoście, w wodzie zrobiło się bardzo tłoczno, a gdy zaczęliśmy rzucać chleb, woda wręcz zabulgotała. Ryby nauczone dokarmiania przez turystów bardzo szybko zapamiętały to miejsce. Zaraz pojawiły się również gołębie. Oczywiście, wszyscy wiemy, że nie wolno dokarmiać zwierząt, a już szczególnie chlebem, ale… 🙂
W cenie 20 groszy! przeprawiliśmy się promem na drugi brzeg i poszliśmy kierowani znakami przy drodze pod Wat Pho, znanej z olbrzymiego posągu Odpoczywającego (czy Leżącego Buddy).
W tym sakralnym obiekcie można również coś zjeść, odpocząć w cieniu drzew, skorzystać z tajskiego masażu. Właśnie tu mieści się bangkocka szkoła masażu tajskiego, ciesząca się jednak niezbyt dobrą reputacją w porównaniu z Królewską Akademią masażu mieszczącą się w Chiang Mai.
Pozłacana figura przedstawiająca Odpoczywającego Buddę mierzy 46m długości i 15m wysokości. Warto zwrócić uwagę również na spód stóp posągu, gdzie wygrawerowane i pokryte macicą perłową są starożytne symbole.
Po dniu pełnym wrażeń powolutku wrócilismy piechotą pod Pomnik Demokracji, posilając się jeszcze w przydrożnym barze, a stamtąd prościutko do hotelu skorzystać z basenu na dachu. Późnym wieczorem korzystaliśmy z dobrodziejstw tajskiej kuchni na sąsiedniej Rambutrri Alley, gdzie posiłkowaliśmy się i drinkowaliśmy w miłej atmosferze każdego dnia.
CHINA TOWN
Następnego dnia rozpoczętego śniadaniem na tarasie hotelu, postanowiliśmy zwiedzić bangockie China Town i dzielnicę hinduską.
W Małych Chinach, jak w każdym innym tego typu obiekcie roiło się od Chińczyków, straganów, całkiem dobrego jedzenia przy głównej drodze – może smakowało tak dobrze dzięki spalinom :).
Znalezienie Little India zajęło nam trochę więcej czasu. Według naszego przewodnika, było to jedno z wartych odwiedzenia miejsca. Nie wiem co było tam zachwycającego. Po drodze spotkaliśmy Brytyjczyka i Holendra, którzy też szukali tajemnego wejścia do tajlandzkich Indii. Gdy przeszliśmy przez dzielnicę, zreflektowaliśmy się, że właśnie ją mijamy. Wtedy dopiero zauważyliśmy Sikhów. Idąc za nimi, znaleźliśmy przejście na targ, którego nie było na mapie. Pobłądziliśmy trochę po okolicy, po czym udaliśmy się w stronę Wielkiego Pałacu. Stamtąd wzięliśmy tuk tuka i ruszyliśmy na nocną przejażdżkę po mieście.
Kolejny dzień spędziliśmy na spontanicznym zwiedzaniu miasta, głównie na pieszo. Teraz żałuję, że nie pofatygowaliśmy się na walki tajskich bokserów. Chyba wtedy też na spontanie wymyśliliśmy, że będąc na drugim krańcu świata, może warto byłoby odwiedzić sąsiednią Kambodżę. Kilka kliknięć w Internecie i już wiedzielismy, że najtańszym sposobem na dostanie się tam jest pociąg. Wizja przejechania się tajską koleją zachwyciła nas (czy była to pełna zachwytu podróż dowiecie się tutaj). Trafiliśmy pod budynek dworca kolejowego, gdzie dowiedzieliśmy się wszystkiego o interesującym nas porannym pociągu do Aranyaprathet, miasteczka na pograniczu. Wieczorem wracając taksówką, umówiliśmy się z kierowcą na 5 rano kolejnego dnia na podwózkę pod dworzec kolejowy, skąd chwilę przed 6 odjeżdżał nasz pociąg do Aranyaprathet. Nasza Four Nights in Bangkok dobiegła końca.