Pływająca wioska Kampong Phluk i namorzynowy las tropikalny

O jedną z pływających wiosek na jeziorze Tonle Sap zahaczyłam przypadkiem. Podczas pobytu w Azji jesienią 2014 roku, pojechałam do kambodżańskiego miasta Siem Reap, by stamtąd zwiedzić Świątynie Angkor. Podróż z Bangkoku była dość męcząca, o czym przeczytacie tutaj. Dlatego, jeszcze przepełnieni wrażeniami poprzedniego dnia, wraz z bratem i jego dziewczyną, potrzebowaliśmy nieco więcej czasu, zanim następnego dnia wygrzebaliśmy się z łóżek, wymoczyliśmy się w basenie i zjedliśmy śniadanie. Byliśmy gotowi jechać do Angkor, kiedy nasz tuk tukarz polecił nam, w związku z dość późną godziną, właśnie tę Pływającą Wioskę. Tak oto za jego namową, zamiast na północ, pojechaliśmy 20 km na południe od miasta, nad brzeg jeziora Tonle Sap.

Pośrodku niczego
Pośrodku niczego
panoramio com
Wioska w czasie pory suchej Źródło; http://www.panoramio.com

Jezioro Tonle Sap, samo w sobie duże, a w czasie pory deszczowej powiększające swoją powierzchnie aż siedmiokrotnie, mieliśmy okazję widzieć w okresie jego najokazalszej postaci.  Największy na Półwyspie Indochińskim akwen, jest bogactwem Kambodży. Najbardziej zarybione na świecie słodkowodne jezioro, podczas pory deszczowej łączy się z rzeką Mekong, która z kolei nanosi bogate w minerały osady aluwialne i ryby. Razem zalewają wszystko co spotkają na swojej drodze. W Kambodży jednak, ta powódź to nie katastrofa, a źródło utrzymania przez całą porę suchą. Gdy poziom wody spada, wyłaniają się żyzne tereny, na których Kambodżanie uprawiają ryż.  Dla 3 mln ludzi, żyjących w okolicach akwenu w skrajnej nędzy, uprawa ryżu, rybołówstwo, łowienie węży i hodowla zagrożonych wyginięciem krokodyli syjamskich, to jedyne źródło utrzymania. Ich życie poddane jest rytmowi natury. Szacuje się, że roczny dochód tych rodzin nie przekracza 300 USD. Myślę, że warto o tym wiedzieć, gdy płacimy pośrednikowi 30 USD za czterogodzinną przejażdżkę po jednej z wielu pływających wiosek, Kampong Phluk. Dlaczego wśród kilkuset wiosek na palach znajdujących się na jeziorze, akurat ta jest najbardziej znana? Ano proste. Jest położona najbliżej stricte turystycznego miasta, jakim jest Siem Reap.

DSC_0892

Podczas godzinnej jazdy tuk tukiem zdążyłam przeczytać w przewodniku, że to miejsce godne polecenia, można tam zobaczyć ludzi, których życie podporządkowane jest Jezioru, utrzymują się z łowienia ryb itd. Nikt nie napisał, że zobaczymy istne ludzkie zoo, będziemy świadkami karmienia tamtejszych dzieci niczym kaczki chlebem w parku, że obejrzymy teatrzyk nędzy, ubóstwa i żebractwa na pokaz, w którym te spektakle będą odbywały się wiecznie. Bo kosztem, mniej lub bardziej świadomych, tubylców, wypełniają dolarami kieszenie tamtejszych mafiosów. Ale po kolei…

Tuk tuk dowiózł nas pod kasy. Ustawiliśmy się w kolejce. Kiedy się zorientowaliśmy, że bilet kosztuje 30 USD od osoby, zaczęliśmy kombinować (ach te polskie głowy), żeby do kogoś się dołączyć i zapłacić mniej bo koszt wynajmu łódki rozłożyłby się na więcej osób. Nasz pomysł nie przeszedł, ale pocieszeni myślą, że w końcu inny kierowca łódki będzie mógł coś zarobić, kupiliśmy nasze bilety. Razem 90 dolarów. Rozsiedliśmy się wygodnie w długiej łodzi. ktoś nas wypchnął, silnik się zanurzył i już płynęliśmy kanałem łączącym port z jeziorem. W mętnej wodzie brodziły krowy, dzieci bawiły się balonami – zakładam, że jakiś gringo  wpadł na złoty pomysł, żeby zamiast dawać żebrzącym dzieciom pieniążki – dał im balony.

Schłodzona krowa wychodzi na brzeg
Schłodzona krowa wychodzi na brzeg
DSC_0839
Elegancki posterunek policji
DSC_0842
Budynek szkoły

Zaczęły pojawiać się zabudowania. Na wysokich palach pozostające może metr – półtora nad lustrem wody. Najpierw posterunek policji, potem szkoła, skład Czerwonego Krzyża, i płynąc dalej głównym kanałem wioski, mieliśmy okazję oglądać codzienne życie mieszkańców wioski. Mężczyzn, jakby było ich mniej, zazwyczaj gmerających coś przy silnikach łodzi, kobiety oprawiające ryby, łatające sieci i dzieci, bawiące się w wodzie, ochoczo nam machające i wskakujące jak na zawołanie pięknym łukiem do wody. Jakby same pozowały do zdjęć.

Kapitan naszej łódki dobił do barki, gdzie siedzieli inni „zachodni”.  Przystanek na jedzenie w restauracji prowadzonej podobno przez tutejszych, gdzie smażony ryż kosztował 6 USD 🙂 Barka, poza restauracją pełniła także rolę transferu, granicy odgradzającej namorzynowy las (floating mangroove forest) od wioski. Oczywiście, bo jakby inaczej, na tejże granicy, pobierana była opłata w wysokości 5 USD , która według słów pana, pewnie jedynego mówiącego tam po angielsku, miała w całości zostać przekazana tym ludziom. Pani w kasie zachęcała nas wtedy do zakupu dziesięciokilogramowych worków ryżu w cenie 10 USD pod godnym chwały hasłem karmienia kambodżańskiego narodu. W ofercie miała też całe pakiety – po 15 – 20 sztuk, hermetycznie pakowanych znanym nam, zupek chińskich. Nie rozumiejąc do końca tej wyniosłej idei, podziękowaliśmy grzecznie z zamiarem pozostawienia po kryjomu napiwku starszej kobiecie, która miała nas obwieźć po namorzynowym lesie.

Kobiety obwożące turystów po lesie namorzynowym
Kobiety obwożące turystów po lesie namorzynowym

Przyznam, że czułam się okropnie, mój brat pewnie jeszcze gorzej, wobec faktu, że naprawdę sędziwego już wieku kobieta, wachlowała tym małym wiosełkiem w gęstej jak zupa wodzie, wioząc trzy leniwe białe pupy. Od tego momentu łzy same zaczęły mi napływać do oczu. Gdy odbiliśmy od barki, siedząc po turecku na prostej konstrukcji łódce na kolorowej słomianej macie, wszystko inne ucichło. Gdzieś za tą umowną granicą zostawiliśmy „cywilizowaną” część pływającej wioski, gdzie ryczały silniki łodzi, grała muzyka, było słychać głosy bawiących się dzieci. Słychać było tylko szus łodzi powoli sunącej po mętnej wodzie, krople odbijające się od wiosła i odgłosy ptaków. Nie rozmawialiśmy ze sobą w ogóle. dziewczynka Patrzyliśmy na zgniłe rudery cudem utrzymujące się na krzywych palach, pomiędzy którymi były rozwinięte sieci, dawno mające za sobą lata świetności. Gdzieś w ocynkowanej wannie, służącej za łódkę, płynęła z wolna może czteroletnia dziewczynka. Miała taki żal, taki smutek w oczach. Na rufie matczynej tratewki w słońcu, którego promieniom udało przedrzeć się przez gęste korony drzew wygrzewał się jak salamandra  trzylatek. Gdzieś za siecią widać było skrytego przed  wścibskim obiektywem z zoomem  może czterolatka trzymającego na rękach niemowlę.

DSC_0866
To zdjęcie jest moim najcenniejszym „trofeum” z wyprawy. Oddaje absolutnie wszystko.

Nie wiem czy odbierzecie to jako moją obłudę czy serce z kamienia ale wtedy uświadomiłam sobie, że te dzieci ktoś tam „wystawia”. Ich widok ma łamać serca i skłaniać turystów do wyciągania portfeli. Każde dziecko ma samo na siebie zarobić. Za pomocą tego co ma do zaproponowania. Swoją nędzę. Jakież to podłe! Ale to, czego świadkami mięliśmy stać się za chwilę, przerosło wszystkie możliwe oczekiwania!
Runda po namorzynowym lesie i najuboższej części wioski dobiegła końca. Na barce zapytano nas jeszcze raz czy nie chcemy nakarmić „poor cambodian children”, i wtedy pojęliśmy o co chodzi z workami z ryżem i zupkami instant! Ruszając już z naszym kapitanem dalej, nie sposób było nie zauważyć nagłego wrzasku dzieci, jakiegoś zamętu, bieganiny… DSC_0896
Z przeciwnej strony nadpłynęła łódź nieco większa od naszej, na niej dumni jak pawie Chińczycy w hawajskich koszulach, panowie na dziobie łodzi, obwieszeni tymi workami z zupkami, przy burcie panie, ich żony, wystrojone jak na wesele co najmniej, z wycelowanymi obiektywami aparatów w mężów i w te dzieci, płynące na łeb, na szyję w ich stronę. I ci Chińczycy zaczęli „karmić” kambodżańskie dzieci, rzucając im te zupki do wody! Spojrzeliśmy na siebie bez słów, z niedowierzaniem łapiąc się za usta. Brakuje mi słów, by to opisać. Gdybym miała ze sobą karabin, z pewnością, nakarmiłabym aligatory tymi ludźmi z łodzi! Dzieci zeskakiwały w ubraniach z tych swoich prowizorycznych łódeczek, biły się w wodzie o te zupki, łapały je w zęby, żeby rękoma się bronić przed innymi i odpychać w wodzie. Niesamowite okropieństwo!

DSC_0897
W wodzie widać pływające zupki instant

Co ciekawe, na taj barce z restauracją widziałam jak te zupki się suszą. Dzieci je zbierają, dając po prostu show, albo są odbierane (?), suszone, ponownie pakowane i sprzedawane wielce miłościwym turystom, i znów wrzucane do wody. I tak w kółko. Co jest bardziej irytujące?

DSC_0885

I gdy show się skończyło, popłynęliśmy dalej w stronę otwartego jeziora. Pozostając w stanie totalnego osłupienia, słysząc tylko ryk silnika i bijące się myśli w naszych głowach, płynęliśmy może jeszcze z 10 minut. Kapitan się zatrzymał i zademonstrował na migi, że teraz po wspaniałej wycieczce możemy wyskoczyć dla ochłody do wody a on na nas zaczeka, aż będziemy gotowi. Żadne z nas nie miało ochoty na zabawę ani relaks w wodzie. Wróciliśmy, jeszcze raz przepływając głównym kanałem wioski. Po zupkach w wodzie nie było śladu – już suszyły się na słońcu, rozłożone na odwróconej łodzi.
Nasz kierowca tuk tuka czekał na nas w umówionym miejscu. Opowiedzieliśmy mu co się tam stało. Powiedział, że nie miał pojęcia że to tyle kosztuje i tak to wygląda. Nie potrafię ocenić, czy mówił prawdę.

pixadus com
„Czasem mogę się szczerze uśmiechnąć, a co mi tam” Źródło: http://www.pixadus.com